BLOGGER TEMPLATES AND TWITTER BACKGROUNDS »

sobota, 27 lutego 2010

And if you ever hurt me...

...I'll fuckin' kill you!

W czasie całych moich kończących się ferii, nie miałam chwili na jeden z tych długich, samotnych, wieczornych spacerów z słuchawkami w uszach i resztą świata w dupie. Całe szczęście, znalazł się idealny powód, aby na taki spacer się wybrać.

Umiem wybaczać. Nie prędko i nie łatwo, ale umiem. Mogłabym nazwać to zaletą. Za to nie potrafię dać drugiej szansy i powtórnie zaufać. O ile kiedykolwiek komukolwiek ufałam...

Ludzie prawie nigdy się nie zmieniają, oni po prostu pokazują nam więcej lub mniej samych siebie. I nikt mnie nie przekona, że jest inaczej.

Ja, mistrzyni w zdradach i oszczerstwach, podła suka i przede wszystkim głupia pipa, postanowiłam ten jeden raz być fair w związku. Fair w 100%. Opłacało się? Może tak. Miałam czyściutkie sumienie, czułam się szczęśliwa przez ponad miesiąc. Nie przespałam ostatniej nocy, przez kilka ładnych godzin biłam się z myślami, zagryzając wargi do krwi. Wiedziałam, co się szykuje. Instynkt. Puścić chłopaka do klubu po pierwszej dłużej kłótni. Sama nie umiałam się po tym dobrze bawić, wróciłam do domu wcześnie, w podłym nastroju.

Co się stało? Wiadomo.

Zabawne. Właśnie zaczynałam odczuwać, że zaczyna mi na nim bardziej zależeć. Strasznie zależeć... A tu znów dostałam od życia po mordzie.

Wyszłam. Ze łzami w oczach, słuchawkami w uszach, resztą świata w dupie. Nie wiem ile kilometrów pokonałam. Odwiedziłam większość miejsc, w których byłam z nim. W głowie miałam tylko obraz, jak liże się najebany z jakąś wytapetowaną blondi. Liże? Na 100% poszedł z nią do łóżka.

Chwilę później przypomniałam sobie wszystkie nasze wspólne plany, wspólne miejsca, wspólne chwile... nie żałowałam niczego, poza ostatnią kłótnią. Nie było warto psuć sobie wieczoru.

Ze złością kopałam leżące na ulicy małe, czarne obiekty. Patrzyłam jak uciekają gdzieś daleko w bok, tam gdzie nie chce mi się iść, aby kopnąć je po raz kolejny. Zniechęciłam się, kiedy jeden z nich okazał się być zamarzniętą psią kupą. Tak więc zaczęłam kopać niewielkie grudki śniegu.

Mijałam pary, trzymające się za ręce. Zastanawiałam się kto kogo zdradza, o co się kłócą i kiedy się wreszcie rozstaną.

Dotarłam do domu z osuszonymi już łzami. Pojęcia nie mam, co będzie dalej. Czuję raczej pustkę i smutek. I mały płomyczek nadziei. Prawdopodobnie będę wolna przez najbliższy tydzień. Miesiąc...? Może jeszcze dłużej? Nie przywykłam do tego. Przynajmniej tym razem nikt znów nie zarzuci mi, że skaczę z kwiatka na kwiatek.

wtorek, 23 lutego 2010

My lover's box.

Zerwana z łóżka punktualnie o 9. Tą samą piosenką, co zwykle. Start Trouble - 'Let's get fucked up'. Już po pierwszych nutach, chociaż pół przytomna, wyczułam, że to właśnie ten moment. Czas wstać.

Niecałą godzinę później, stoję niemalże zwarta i gotowa do wyjścia. Dopijam jedynie poranną czarną herbatę (w przeciwnym razie świat nie jest w stanie prawidłowo funkcjonować). Rzucam okiem na telefon. Nieodczytana wiadomość. 'Akrobatyki dzisiaj nie ma, bo ten facet na jakieś szczepienia pojechał (?). Za to jest w czwartek na 12.15'. W takich momentach, ręce nie za bardzo wiedzą, co robić, więc po prostu opadają. Wolne przedpołudnie, a może nawet i popołudnie...? Dawno nie miałam tyle wolnego czasu do zagospodarowania, a przecież nie chcę, żeby dopadła mnie znana zimowo-feriowa nuda.

Wczoraj wpadłam do Empika (właściwie 'wpadłam' to trochę zbyt lekkie słowo, gdyż spędziłam tam co najmniej godzinę), skoro już wybrałam się do Manufaktury. Miałam zamiar spędzić trochę czasu w muzeum sztuki nowoczesnej, ale jak na złość... zamknięte. Wcześniej postanowiłam pobuszować po Empiku w poszukiwaniu książek na temat buddyzmu, urodzinowego prezentu dla ojca i kilku płyt Garbage. Zatrzymałam się jednak w tym samym miejscu, co zwykle. Decoupage, rysowanie, biżuteria, artykuły papiernicze, scrapbooking. Oparłam się pokusie i nie kupiłam kolejnych kilku kostek modeliny, bo ostatnio jakoś weny nie mam. No i wszystkie moje modelinowe 'dzieła' powoli przestają mieścić się w skrzyneczce, którą na nie przeznaczyłam. Koraliki z trudem ominełam szerokim łukiem. Kuszą tymi wszystkimi kolorami, ale nie chcę brać się za kolejne hobby, cholerne pożeracze czasu. Nawiasem mówiąc, i tak ostatnio wróciłam do robienia na drutach i wyplatania meksykanek z muliny. Nie miałam potrzeby kupowania ołowków, w końcu zrobiłam to już w zeszłym tygodniu. B8, H4 i HB. Małe cudeńka. Jak zwykle musiałam trochę pogapić się na farby akrylowe i zestawy do malowania porcelany. Obecnie nie za bardzo mnie na to wszystko stać i nie jestem do tego w 100% przekonana, ale może warto kiedyś zainwestować.

Od dłuższego czasu zastanawiam się nad tym całym decoupage'm. Strasznie popularne się to zrobiło. Za każdym razem, kiedy jestem w Empiku przyglądam się tym wszystkim klejom do serwetek, płynom do spękań, lakierom. Fajna sprawa, ale chyba trochę to wszystko zbyt skomplikowane jak na mój mały móżdżek.

Ostatecznie postanowiłam kupić niewielkich rozmiarów płótno. 13 x 18. W końcu czas wykorzystać moje śliczne faby temperowe, prezent urodzinowy sprzed roku. Czyste, białe płótno wzbudza we mnie mieszane uczucia. Nigdy nie wiem, co za jakiś czas na nim zagości.

Nie jestem oswojona z farbami. Nigdy nie były mi tak bliskie jak ołówki, kredki czy nawet pastele. Tych kilka wolnych godzin spadło mi z nieba. Nie dość, że mogłam książkę poczytać (Kim Edwards - 'Córka opiekuna wspomnień'), ogarnąć syf w pokoju, to i jeszcze zapełniłam bezkresną biel płótna.

Moje 'dzieło' nie wygląda ani realistycznie, ani bajkowo. Jest po prostu typowo w moim stylu. A jest to paw (nie, nie wymiociny, tylko takie zwierzątko z kolorowym ogonem). Jak dobrze pójdzie, zawiśnie w przedpokoju, gdzie pasuje kolorystycznie... wmiesza się w otoczenie i wszystkie jego niedoskonałości nie będą aż tak waliły po oczach.

Spełniłam jedno ze swoich licznych marzeń. Zakupiłam węgiel do rysowania. I nie zawaham się go użyć.